Dziadek pracował vis a vis rzeźni. Babcia czasem sobie wychodziła Mu naprzeciw, a że został w pracy chwilę dłużej, zachodziła do mięsnego przy rzeźni, nie daj Boże z którymś z wnucząt, ale jednak. Było tam ciepło i unosił się zapach świeżej krwi, któremu towarzyszyły od wczesnej wiosny do późnej jesieni muchy. Bydlackie takie. Obrzydliwe! Babcia sama miała posturę niedźwiedzia, więc się mały człowiek nie bał, mimo że dostawała zawinięte w gazetę świeżuteńkie ozory (do galarety), kurze łapki (dla psa), uszy, policzki, wątróbki, żołądki i cud, że kurzych dup tak nie sprzedawali, bo czasy były odległe od cywilizowanych, a ludzie niewybredni.
Bał się mały człowiek za to, gdy po powrocie do domu babcia wyciągała toto z gazet i potrząsając trofeum mówiła wszystkim: "Ale będzie obiad!" W oczach miała takie... szaleństwo. Tak sobie tłumaczę pokolenie wojenne i ich zamiłowanie do jedzenia wszystkiego, co się da, albo i nie da, ale nie ucieka.
Gdybym nie wiedziała, co jem, to bym nie zjadła. Ot, historia